Zapraszam do przeczytania kolejnego fragmentu fabularyzowanych przemyśleń spisanych podczas podróży wokoło Bałtyku w ramach mojego projektu badawczego mającego na celu zbadanie i przybliżenie lokalnych ekosystemów technologicznych.
Nie jesz mięsa? Przykro mi.
Tu wege opcja oznacza rybę albo warzywa z dodatkiem mięsa. W zabawniejszych momentach, natomiast, dość skonfundowane spojrzenia. Вот Поляк-Дурак. Głupi Polak jakieś wymysły przynosi, cholera wie po co.
Kefir ratuje.
Bałtom dzięki, że tu w sezonie wjeżdża chociaż chłodnik na kefirze. Czarny chleb, niekoniecznie z kminkiem. Ziemniaki w różnej formie. I arbuzy - co dość absurdalne. Jakaś moda na uprawę i konsumpcję się zrobiła. Mimo mądrych głów mówiących, że to nie ten klimat, nie taka pogoda, bezsens. Więc wjeżdżają arbuzy.
Czujesz Północ.
Tu uśmiech, który puszczasz ludziom na ulicy nie spotka się ze wzajemnością. Powściągliwość. Dystans. Czego chcesz, człowiecze? Problem masz, czy co? Machnięcie ręką, wyjście w wycofanie. No nietutejszy. Jak do zostawienia w spokoju, to i on da spokój. Trudna publika. Nic to.
Bo i tak puszczasz ludziom ten uśmiech. Bo wierzysz. Bo wiesz, że wszystko słane w ich stronę, jakiś wpływ na nich ma. Sam poczułeś to, żyjąc na Południu. Sam się frustrowałeś, wycofywałeś, walczyłeś ze sobą i światem. A to zostawia małe ślady, ryski na powierzchni obojętności. A może i nie ryski, a pęknięcia może. Nie zawsze komfortowe. Więc puszczasz. I nic. Do kroćset. Jeszcze raz. Nawet nie wiem czemu skąd takie zawzięcie. Niemniej, brnijmy w to.
Aż tu w końcu, dostajesz ten uśmiech odwzajemniony. Zakochujesz się natychmiast. Strzela cię, konfunduje i sprawia, że nie myślisz o niczym innym. Ślepniesz, nie widzisz niczego innego pod powiekami. I nawet jak ten uśmiech przemija i znika za winklem, pozostaje on w twojej głowie. Emocjami wyryty w materii.
Ale chwila, przecież już wcześniej się zakochałeś. Jeszcze przed tym uśmiechem.
Wjeżdżając do miasta. Miasta, które nie zapowiadało się. Którego ci nie zapowiadano. Betonowe, sowieckie i smutne. Tak słyszałem. Zamknięci ludzie, z którymi słowa nie zamienisz, słyszałem. Wyjedź, przejedź - nie warto.
I to było tu? Myślisz?
Tak, że nawet moja przekora i sympatie wobec bohemy nie zapowiadały, że się mają zamiar obudzić? Ot, po prostu będą jakieś tam budynki w jakimś tam otoczeniu. Z własnymi traumami i może ze wspólnymi naleciałościami homo soviecticus? Nie wiem. Absolutnie nie wiem. Czeka moja nieświadoma ignorancja na cokolwiek. Chyba na cokolwiek. Bo może i przyjęła już buddyzm nurtu zen. Co będzie, to będzie. Rzeczy są - nie trzeba ich przecie świadomie oceniać. Czy nawet obserwować. Po prostu są.
Bo gdy pozwalasz się zaskakiwać każdym zakrętem, w jaki w życiu wejdziesz, czujesz przyjemne ciepło w klatce piersiowej. Albo nie czujesz nic i dajesz minąć. Bez opinii i reakcji. Albo przynajmniej się starasz. Świat istniejący w swej formie niezależnie od oceny, od reakcji, czy od myśli. Bo to się konfliktuje ci w głowie - kreowanie świata wyłącznie przez swój umysł i swój stosunek do niego, a ten przepływ wody życia. I oba te oblicza są twoje i ci bliskie. Dygresja, uciekając myślą w głąb siebie samego. Wracajmy.
Wtem, wyjeżdżając zza zakrętu widzisz Dźwinę (Chociaż Daugava bardziej ci brzmi w uchu). Rozległą, z masywnymi mostami łączącymi brzegi. I oglądasz perspektywę nowej Rygi. Wieżowców odbijających słońce, mieniąc się w oczach. Tafli wody migającej refleksami. Bieli statku, rozprysku, jaki zostawia skuter wodny. Trzeba ciemne okulary nałożyć. Razi.
I wtem stoisz, na ekspresówce, w korku godzin szczytu. Czas na zen, na rozglądanie się. Mimo 30 stopni, widzisz sporo pootwieranych okien - nawet w nowszych autach posiadających domyślnie klimatyzację. Zimny łokieć, celebracja słońca, które jednak pali, a nie grzeje. Myślisz, czy ich wszystkich spaliny w gardło nie gryzą. Nie gryzą. Znów jakieś wymysły swoje przywozisz. Gryzą tych z zamkniętymi oknami. Tych też przecie jest sporo, jak nie więcej. Ruszamy.
Zaraz wjedziesz w głąb i zaczniesz oglądać eklektyzm. Zaraz zaczniesz oddychać tą amalgamacją, która nie ma za dużo wspólnego z tobą. Bruk, drewno, cegła. Błysk nowości, obok zapadająca się ruina, obok próby (sensowne!) odnowienia mieszkań sprzed 100 lat. Czarnoskóry biznesmen w taliowanym, letnim garniturze koło spoconego dostawcy jedzenia z Pakistanu w morzu biedniejszych i bogatszych Łotyszy różnorakiej maści. Czy też Rosjan z charakterystyczną manierą, stylem, czy fryzurą. I Polacy. Nie zapomnij o Polakach na Starym Mieście, zaczynających komentowanie rzeczywistości wokoło, zaczynając od cen oczywiście.
Chciałem powiedzieć, że z tym wszystkim kompletnie nic wspólnego nie masz, a jednak czujesz sympatię. Chociaż, jak czujesz, to może coś jednak wspólnego masz? Nie wiem. Wiem, że wciąż czujesz sympatię.
Sympatię do tych drewnianych carskich chat wszechobecnych na Moskiewskim Przedmieściu, którego wspomnienie przyprawia o lokalsów dreszcze (tak, że w 2024 zmieniono nazwę dzielnicy na Latgale). Do białej kostki sowieckich bloków trzymających się albo nieźle, albo w ogóle (zależy która fala reżimu). Do szwedzkiego i łotewskiego sznytu kamienic zdobionymi rzeźbami, skutymi elewacjami, czy rusztowaniami rewitalizacji. I do pustostanów, z których odchodzi warstwami farba. Chociaż nie tylko z miejsc opuszczonych przez ludzkość odchodzi tutaj warstwami farba.
Czujesz też sympatię do pięknych, błyszczących współczesnością gmachów jednostek akademickich pełnych różnorodności. Inicjatyw małych i oddolnych, które z jednego studenta urastają do rangi ponad stu samostanowiących się badaczy w wydzielonej autonomii. Tych jednostkowych wydrapywań pazurami z drobnej i twardej tkanki społecznej.
Początkowo przychodzi myśl, by porównywać do Łodzi, Włocławka. Ale tam widzisz zapaść. Kwartały upadłe przeplatane nowoczesnością. Zabite dechami źródło cierpienia ludzkiego wilkiem patrzące na tych ładnych ludzi.
A tu widzisz życie. Czujesz, że żyje obok siebie bardzo dużo istnień. Wiele kosmosów ledwo się stykających. Współistnienie. Siedzimy razem na ławce w parku.
Drewniana kamienica (która, jak wszystkie tu, wpisana jest na listę zabytków) z drewnianymi framugami okien i łuszczącymi się warstwami tynku. Grubymi deskami zabite niektóre dziury z - o dziwo - napisem “Uwaga! Grozi Zawaleniem - ZOM Jelenia Góra”, który identyfikujemy na lata 40-50 XX w. Zakurzone pojedyncze szyby, przez które widzisz jedynie koronkową firankę. Drewniane panele obijające zewnętrzną elewację. Ewentualnie odpadający tynk (wspominałem już o nim?). W środku skrzynki pocztowe. Z cienkiej ciemnej blachy, wyrwane z zawiasów, ozdobione wiekową cyrylicą. Czynszówka z toaletą na korytarzu. Z łotewskim Ferdynandem Kiepskim, mijanym w przejściu.
Chyba właśnie dla tych budynków w okolicy istnieje tyle piwnych barów, otwartych od świtu do popołudnia. Serwujących zakuski i lekarstwo na kaca. Tyle zamieszkałego, żywego drewna, wciśniętego między upadłą sowieckość. Sypiący się gzyms, z którego na piątym piętrze wyrasta karłowate drzewko. Naszego piątego piętra. Pamiętajmy, że tutaj pierwsze piętro oznacza parter.
Czy to już ten moment, gdzie aktywuje się twoja sentymentalna część polskiej duszy? Ta, która będzie romantyzować, rzewnie za Wyspiańskim wspominać chłopomanię w miejskim wydaniu? Czy to ten moment, by wspomnieć o przywileju bycia obserwatorem, który przyjedzie, przeżyje, pojedzie dalej? Wchodzeniem z plecakiem i zdartymi podeszwami, by się napawać. A potem zapomnieć, chowając jakieś parszywie wykadrowane zdjęcie na dysku w chmurze?
Cholera, nie wiem.
Bo zaraz zachwycasz się rzemiosłem wspaniale odnowionych kamienic. Tu się rozsypują, ale 15 minut marszu i gdzie nie sięgniesz wzrokiem spod Pomnika Wolności, widzisz piękno. Piękno kamienia, rzemiosła, oraz zieleni. Tak dużo zieleni. Zejdziesz z głównej ulicy, a tu zielono. I prześwit wykwintnie zdobionego, zadbanego gzymsu spoglądającego na ławki i koce. Wszędzie ludzie na ławkach i kocach, celebrujących z pietyzmem otoczenie lub zanurzający się w lekturze. Aż dziwnie ci, widząc betonowy plac pokryty zielenią.
Przestrzeń, w której widzisz pięćdziesięcioletniego Rosjanina trenującego ze swoimi czterema córkami na siłowni plenerowej obok dwudziestoletniego sportowca. Emeryci z książkami, ludzie zmęczeni życiem z butelkami piwa. Trening jogi w markowych legginsach i gromady osób czekających - na co? Cokolwiek. Obraz zbyt dobrze mi znany z Polski Powiatowej. Kogo tu w ogóle obchodzi Sztuczna Inteligencja? Szukam. Rozglądam się.
Czuję w powietrzu zawieszenie. Język plącze mi się, przełączając się między polskim, rosyjskim, ukraińskim, angielskim, czy też niemieckim. Lekkie dreszcze niezręczności przebiegają mi po korpusie, gdy poruszam tematy związane z Konfliktem. Litwę pamiętam jeszcze jako miejsce rusofobiczne - gdzie sowieccy osadnicy do lat 60 dostawali kulkę od lokalnej partyzantki za próby osiedlenia się w okolicy.
A tutaj? 25% populacji jest rosyjska - i bądź tu mądry, domyśl się z kim jak nawigować konwersację.
I tkwisz w zawieszeniu niedopowiedzeń, domysłów. Różnych dialektów. Dobra, to gadam po rosyjsku. Zaraz jednak nie. “Zbyt tolerancyjni byliśmy, pozwalając na edukację po Rosyjsku. I wyrastają nam dwudziestolatkowie, którzy ni słowa po Łotewsku. Prosimy się o Zielone Ludziki. Dobrze, że jest chociaż NATO.” Но у вас все еще есть душа. I tak się wymieszaliście, nawet gdy cała nacja skupia się w jednym regionie na wschodzie.
Ryga nic mi nie mówi. Nie zaprasza, ani nie odstrasza. Jestem jej obojętny. Może jednostkom, z którymi wchodzę na chwilę w kontakt nie jestem obojętny. Chyba. Na chwilę. Ale miastu? Jak najbardziej. Bo po co inaczej?
Nie krzyczy do mnie, że jest miejscem inspiracji, możliwości, sukcesu. Obojętne.
Nie krzyczy do mnie, żebym uciekał i czuł się zagrożony. Po liczbie kamer w ciemnych zaułkach mogę podejrzewać, że było inaczej. Ale teraz? Obojętne.
Nie woła, bym ją zaakceptował w pełni, wkupił się w łaski, czy wdał się w jakiś romans.
Po prostu jest.
I ten jeden cholerny uśmiech, który odczułem, jakbym go doznał wcześniej. Zanim przyjechałem. Ten cholerny uśmiech, który ułożył rzeczy w odpowiedniej kolejności i znalazł miejsce dla siebie. Jakby od niego się zaczęło, a nie był jedynie jednym z wielu kamyków na drodze. Skrzypiących pod butami jak wiele innych kamyków.
Tyle tu jest poza Rygą. I jednocześnie nic poza Rygą nie istnieje. Łotwa Rygą nie jest, a jednocześnie jest przez nią definiowana. Nieważne, która część kraju - aby na nią wpłynąć musisz tu być.
I Ryga o tym wie.
A ja wciąż nie wiem, czemu zakochałem się w Rydze.
Jak wyrazić ten zachwyt zdziwienie Gdy w każdym tym tramwaju Gdy w każdym tym budynku Żyją swe własne wszechświaty obserwatorzy bolące plecy i kolana