Wobec absurdu ściany i Ludzkiej Czystej Formy.
Introspekcja i surrealizm. O pisaniu jako akcie samostwarzania.
17.11.2024
Siedzisz na kanapie, przed tobą gołe kolana. Jasne włoski niesfornie rosnące, pod nimi skóra. Nieregularna, chropowata - sprawdzasz palcem, upewniając się. Za kolanami - biała ściana.
Wtem, dotyka cię ten absurd perspektywy ukazujący kikut zamiast nogi. I palce dłoni na zeszycie też są absurdalne. Rzekomo twoje, myślą nimi poruszasz, myślą kierujesz je do pisania. Na wszelki wypadek sprawdzasz - przesuwasz kciuk po papierze. Zginasz. Niby twój. Ucho muska ci ten rwany szum skóry ocierającej się o papier. Długopis słyszysz dopiero, jak się skupisz. A tak - jakoś ginie. Absurd. Czy jest on sam sobie? Czy w uznaniu się stwarza?
Chichot przechodzi przez ciebie, chociaż ni mięsień jeden, ni wdech żaden tego nie zdradzi. Uśmiechnął się ten-tam, w środku. Do tego na zewnątrz, czy do siebie? Prycha z tego, że o białej ścianie miało być. I o praniu rozwieszonym na krzesłach. O części tej prozy wzgardzonej.
Stwarzasz się więc wobec ściany. Tej białej wspomnianej. Z dziurką i haczykiem na obraz zdjęty. Stwarzasz się wobec bawełny i syntetyków wokół. Wobec założonej nogi i presji kanapy na plecy i pośladki. Szarpiesz się, wyciągając przez nos, przez gardło, skupienie wewnętrzne. By stwarzać się ze środka, wobec ściany, a nie wyłącznie w oparciu o skórę, która zaswędziała. Podrapiesz - jest na miejscu. Absurdalne.
Bo w owym wyniku zasiadasz w widowni. Punkcie obserwacyjnym wewnątrz i zewnątrz. Przyglądasz się jednak wyplutej flegmie raczej, wynikowi procesów trawiennych, niż czystemu pierwiastkowi stworzenia.
Zapominasz oddychać - weź głębszy oddech. Znowu ściana znikła, swędzące udo odpłynęło na peryferia. Lunatykujesz na jawie. W onirycznym anturażu rozmywają ci się krawędzie, a dźwięki fluktuują. Trzasnęło przewrócenie kartki. Cierpnie ci skóra. Dlaczego było to takie głośne, by po chwili zlać się z pulsującą, nieokreśloną całością?
Czujesz? Nie. Płyniesz. Nie doznajesz, upijasz się. Absurd to, co piszesz. Gdzie jesteś z tymi nieobecnymi oczami i głuchotą, która maleje przy uświadamianiu sobie jej? Gdzie jesteś między hukiem przewracanych kart?
Zmarszczysz brwi, mrugniesz. Kiedy ostatnio mrugnąłeś? Chyba dawno, czujesz pieczenie i suchość. I serię przypływów i odpływów. Świadomej rejestracji peryferyjnej i zatracania się. Razem z tym głębszym oddechem, który rozświetla. Karmi myśl, że nawet liter nie widzisz przez owe rozmazane krawędzie. Nawet nie pilnujesz kształtu, tylko dajesz ujście.
Spojrzysz w lustro. Przelotnie, nie przyglądając się. Przestraszysz się, mogąc nie poznać odbicia - czy też uznając je za absurdalne. Niby ręce, głowa, korpus twoje. Ale przecież teraz ich nie masz. Są nieistotne wobec kartki i pisma.
Masz na względzie zatracenie, pamiętając, że wszystko miało być wobec białej ściany i prania na krześle. Miało być o prozie życia. A tu szarpanie z gardła, które miało stawiać wewnątrz na przeciwko muru, wciągnęło nie tylko rękę po łokieć, lecz i jestestwo całe. Strumieniujesz i odpływasz, nie widząc linii brzegowej, gdzie te fale nadchodziły i cofały się, zabierając ziarenka piasku świadomości. Jesteś na wodzie, prąd kieruje. Kiedy ostatni raz ślinę przełknąłeś? Nie wiesz, absurdalna to czynność się już wydaje. Jak to się robiło? Po co?
Gdy zdarza się ten lub ów wypadek nadzwyczajny, gdy bohater historyczny zbiera około siebie bohaterów i dokonywa czynów bohaterskich, gdy następuje przełom i wszystko ma swe znaczenie, wtedy ludzie chcieliby być przy tym, gdyż to kształci. Możliwe. Istnieje jednak sposób o wiele bliższy, w jaki można się o wiele gruntowniej wykształcić.
Weź ucznia możliwości, umieść go wśród stepu jutlandzkiego, gdzie nic się nie zdarza, gdzie największym zdarzeniem jest wzlot kuropatwy, a przeżyje wszystko doskonalej, dokładniej, dosadniej, niż ten, kogo oklaskiwano na widowni historii świata, którego jednak nie wykształciła możliwość.
Soren Kierkegaard
Kontekst nie wyciąga cię na zewnątrz. Pochłania cię introspekcja. Czy to czas już krzyknąć sile woli, że nadszedł czas kończyć? Mrugaj. Przełknij. Odetchnij. Uratuj się od siebie. Pstrykasz długopisem, głośno przewracasz kartkę. Nie możesz. Strach, czy podświadomości jeszcze nie wypluwasz? Czy powrót do bycia skórą wobec ściany nie napawa wewnątrz entuzjazmem?
W świecie pozbawionym nagle złudzeń i świateł człowiek czuje się obcy. Wygnanie jest nieodwołalne skoro braknie wspomnienia utraconej ojczyzny albo nadziei na ziemię obiecaną. Ta niezgodność pomiędzy człowiekiem a jego życiem, pomiędzy aktorem a dekoracją, jest właśnie poczuciem absurdu.
Albert Camus
Późno już, ruchy wolniejsze. Oderwało te pisanie od innych bieżni palcowo-myślowych. Pijany swą własną myślą możesz się zacznąć zastanawiać, gdzie jesteś. W świecie, od którego dysocjujesz? W umyśle, który zdaje ci się, że obserwujesz? Czy wewnątrz tej pulpy celulozowej i tuszu? Czyż nie skłaniałbyś się ku temu ostatniemu przypadkiem? Że najbardziej tobą nie jest myśl, wewnątrz, czy skóra, a właśnie atrament nadający tej przedziwnej strukturze dłoni stwarzać się na bieżąco. Teraz właśnie jesteś tutaj, emergentny wobec liter.
(...) istota ludzka nie wyraża się w sposób bezpośredni i zgodny ze swoją naturą, ale zawsze w jakiejś określonej formie i że owa forma, ów styl, sposób bycia nie jest tylko z nas, lecz jest nam narzucony z zewnątrz (...) Zawsze, bez przerwy szukamy formy i rozkoszujemy się nią lub cierpimy przez nią i przystosowujemy się do niej lub gwałcimy i rozbijamy ją, lub pozwalamy aby ona nas stwarzała.
(...)
Ach, stworzyć formę własną! Przerzucić się na zewnątrz! Wyrazić się! Niech kształt mój rodzi się ze mnie, niech nie będzie zrobiony mi!
Witold Gombrowicz
Twoje oczy spoglądają w lustro formujące twój właściwy obraz zewnątrz. Tam, gdzie wobec srebra kręgosłup krzywy, przymknięte oczy i padające światło na skroń. Pytanie o obecność i uznanie owej formy.
Są rzeczy takie jak lustra wody i obrazy, nieskończone odniesienia jednego do drugiego, ale nie ma już źródła, źródełka. Nie ma już prostej genezy. To, co się odbija, jest rozdwojone w sobie samym i nie tylko jako dodatek do siebie swojego obrazu. Odbicie, obraz, dwoistość rozdzielają to, co podwajają. Początek spekulacji staje się różnicą. To, co może na siebie patrzeć, nie jest jednością; a prawo dodania początku do jego przedstawienia, lub rzeczy do jej obrazu, polega na tym, że jeden plus jeden daje co najmniej trzy.
Jaques Derrida
Och nie, teraz wciągnął cię do środka pęd - czy też pływ, wejście w zanurzenie. Teraz jesteś wyłącznie tuszem na papierze, któremu wewnątrz i zewnątrz usługują, realizując bezcielesny cykl samostwarzania. Tyle, co jakiś czas rejestrujesz zewnątrz organizmu, czy wewnątrz myśli.
Mrugnij, weź ten cholerny oddech. Może i absurdalne, ale sługa musi żyć, by świadczyć swemu panu.
I dopiero teraz przechodzimy z absurdu do rzeczy które przerażają. Akt stworzenia wobec efemeryczności i pustki. Bez relacji zależnych i wynikowych. Ludzka Czysta Forma witkiewiczowska.
Mocniejsze uderzenie w zeszyt. Pojedynczy rejestr bytu.
Idź spać. Czujesz, że słabniesz. Ciesz się, że przez chwilę zaistniejesz. Myśląc pierw, że to będzie wobec ściany. Białej ściany z otworem i haczykiem na obraz, wobec których miałeś być obecny.
Psikus. Nie ma integracji. Rozszczepienie, poczucie absurdu i terroryzm tuszu nad mięsem, czy duchem.
Wracaj do ciała, palców, mycia zębów. Wracaj do słuchu i oddechu.
Zastanów się jednak najpierw, jak w ogóle przestać, wyjsć z procesu. Wchłonąć się i zintegrować. Postawić przed sobą zewnątrz, wewnątrz, oraz wobec. To dopiero jest absurdalne, co nie? Znowu się chichot gdzieś w środku niesie.
Przez te chwile zatracenia, istniejesz wobec kartki. Wobec czystego aktu stworzenia i absurdu z nim związanego. Między refleksjami zebranymi i syntezami myśli cudzych, szukając owej przestrzeni inherentnie twojej i tobie właściwej.
Czas być brutalnym, może siłowo się uda. Szarpniesz się, chwycisz i wyłowisz ze strumienia. Spojrzysz na swoją osobę, wierzgającą się, uczącą oddychać na nowo. Poczekasz, aż się uspokoisz.
Odpocznij, przetraw te czyste istnienie.
Przed tobą biała ściana z otworem i haczykiem na obraz. Wokoło ciebie pranie rozwieszone na krzesłach. W dłoniach trzymasz zamknięty zeszyt. Czas spać.
Nie mogę dalej, będę szedł dalej.
Samuel Beckett